o. Józef Maksymiuk OMI

„Było to jednego z ostatnich dni stycznia 1941 r. Wieczorem po pracy przyszedł do mnie mój dobry kolega Rozynek. Byłem wtedy na trzecim bloku, a siennik mój, to jest obozowe posłanie, był przy samych drzwiach wyjściowych. Dlatego spostrzegłszy go wskazałem moje legowisko i zapraszałem by usiadł, lecz on grzecznie podziękował, mówiąc że nie ma czasu bo musi odwiedzić wszystkich fratrów Oblatów. W słowach tych można było zauważyć niezwykły smutek. Zacząłem się zastanawiać, co mogło zajść tak ważnego, że dotyczyło aż wszystkich fratrów. Widząc zaś jego zakłopotaną minę i dłuższe wahanie, rzekłem z rezygnacją: „widzę, że coś smutnego masz mi do powiedzenia. Więc się nie obawiaj, że mię przerazisz, gdyż od pewnego czasu jestem na wszystko przygotowany, nawet na najgorsze. Wtedy ośmielony moim spokojem wyrzekł przyciszonym głosem: frater Alfons Mańka zmarł na rewirze. Przez chwilę nastało milczenie, bo rzeczywiście śmierć najstarszego współbrata zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Wnet jednak wyrwawszy się z ponurego zadumania zacząłem wypytywać o szczegóły śmierci. Jak wiesz – zaczął Rozynek – już na Boże Narodzenie 1940 r. frater Mańka był zupełnie osłabiony ciężką pracą w kamieniołomach, no a przede wszystkim głodem. Gdy pewnego dnia przyniesiono go całkiem wyczerpanego z pracy, sekretarz baraku kazał mu się zgłosić do obozowego lekarza. Swoim pokojem i łagodnością pozyskał sobie sympatię pielęgniarzy, tak że mu nieraz podsunęli drugą miskę zupy. Ale siły jego były zbyt wyczerpane, by odżywiając się brukwią lub burakami pastewnymi i kawałkiem chleba, mógł je z powrotem odzyskać. Dlatego tak z dnia na dzień usychał przedwcześnie jak kwiat bez wody, czekając na wyzwolenie z rąk upragnionej śmierci. Pielęgniarz nie mógł się nadziwić, że nigdy skarga nie powstała na jego ustach, smutek nie zamglił oblicza, a oczy czegoś ciągle szukały w górze. Bardzo często się modlił i to mu dodawało siły do zniesienia ciężkich cierpień fizycznych i chwil zupełnego osamotnienia. Bóg łaskawy nie opuścił go w godzinę śmierci, bo w ostatnim dniu swojego życia, miał rzadką okazję w Gusen wyspowiadać się przed śmiercią. Właśnie o dwa łóżka od niego, leżał chory kapłan katolicki, który na skinienie fr. Mańki przyszedł, nieznacznie wyspowiadał i przygotował go na drogę do wieczności. Sakrament ostatniego namaszczenia i Wiatyk musiał zastąpić spragnieniem. Szczęśliwy jednak, że mógł obmyć swą duszę w sakramencie Pokuty, modlił się do samego wieczora i z modlitwą na ustach oddał swą czystą duszę Bogu. Oto są szczegóły – kończył Rozynek – który mi dostarczył jeden z pielęgniarzy, a mój kolega.

A teraz muszę ci powiedzieć sekret: tu ściszył głos i zaczął półgłosem mówić mi do ucha. – Widzisz mam znajomego, który jest kapem trupiarni. Leży tam około sto trupów i dziś właśnie przyniesiono ciało fr. Mańki. /Trzeba zaznaczyć, że w Gusen nie było jeszcze krematorium, a większe ilości trupów wywożono do oddalonego o 4 km Mauthausen/. Prosiłem więc, aby pozwolił nam go zobaczyć i pomodlić się nad jego zwłokami. Kapo z początku wahał się, ale na moje nalegania zgodził się, zwłaszcza, że wieczór zapowiadał się ciemny i nie było wielkiej obawy, by ktoś podglądnął. Umówiliśmy się, że po pierwszym dzwonku na spanie, kapo otworzy drzwi do trupiarni, a sam będzie czekał przed barakiem, a my po jednym wśliźniemy się niepostrzeżenie do środka. Tam światło można zrobić a okna są dobrze zaciemnione więc będziemy mogli odnaleźć swego konfratra. Rozynek zabrał się do odejścia i na odchodne dorzucił: ja idę oznajmić reszcie Oblatów, a ty pamiętaj na pierwszy dzwonek.

Rozynek odszedł, a ja zacząłem przypominać sobie zapoznanie się z fr. Mańką i przepędzone z nim różne koleje mojego życia – Lubliniec, Markowice – praca w majątku niemieckim, wyjazd w nieznane. Szczeglin – tu zatrzymałem się, bo straszny obraz przeżytych cierpień stanął mi wyraźnie przed oczyma. Pierwszym bowiem przystankiem po wywiezieniu nas z Markowic był straszny obóz przejściowy w Szczeglinie koło Mogilna. Tam to dostałem największe bicie, gdy zaraz po przyjeździe ganiali nas esmani po placu, łamiąc na naszych karkach świeżo wycięte kije. Myślałem, że przyjdzie zostawić młode życie pod kijami pijanych esmanów, więc wzbudziłem akt żalu, przygotowując się na śmierć. Sił nie starczyło wstawać i znowu padać, a ciało miałem tak zbite, że nie odczuwałem poszczególnych razów zadawanych przez rozbestwionych siepaczy. Wtem gwizdek oznajmił koniec morderczych ćwiczeń. Gonią nas do stajni. Dobyłem ostatnich sił, by dowlec się do końskich barłogów. Ot i jestem już wewnątrz budynku. Oglądam się na podwórze. O zgrozo! Fr. Mańka leży zemdlały a po nim skacze trzech tęgich esmanów. Gdy się już napastwili do syta, kazali mu lecieć do stajni, gdy tymczasem on nie mógł się ruszyć z miejsca. Wtedy dwóch fratrów, którzy się trochę lepiej trzymali na nogach, podskoczyli do niego, wzięli go pod ręce i przywlekli do stajni.

Po jakimś czasie kl. Mańka oprzytomniał, ale przez całą noc spać nie mógł, i tylko głuche jęki wydobywające się z piersi źle wróżyły o jego zdrowiu. Potem przeniesiono nas do Dachau, a po trzymiesięcznym pobycie przetransportowano ostatecznie do kamieniołomów w Gusen. Tu często nosiłem razem z fr. Mańką kamienie, ale gdy poszedłem do obrabiania kamieni, spotkania były rzadsze. Głęboko w pamięci utrwaliło mi się ostatnie spotkanie w trzecią niedzielę adwentu, kiedy to kilku z naszych fratrów przyszło na mój blok gdzie pod przewodnictwem kl. Mańki recytowaliśmy Mszę św. Potem zaś kl. Mańka przemówił do nas na temat zgadzania się z wola Bożą, czym podniósł nas mocno na duchu, i dodał nadziei w przetrwanie obozu.

Z tego snu wspomnień obudził mnie pierwszy dzwonek na spanie. Wszyscy zlatywali się do baraku, a ja nieznacznie wysunąłem się na ulicę i biegłem w stronę trupiarni. Wieczór był ciemny, więc  nie mogłem dojrzeć nikogo, tylko cichy szept Rozynka oznajmił, że już mogę wchodzić do wnętrza. Byłem ostatni, więc zaraz po mnie wszedł kapo, zamknął drzwi na klucz, i zaświecił światło. Ujrzałem sześciu fratrów zgrupowanych w przedsionku. Dwóch poszło do środka trupiarni, by przynieść w trumnie, podobnej do skrzyni, śmiertelne szczątki fr. Mańki. Dziwne uczucie ogarnęło mnie w otoczeniu setki trupów. Dreszcz przeszedł po plecach, i byłbym uciekł, gdybym był tylko sam. Wnet przenieśli trumnę do przedsionka i uklękliśmy wkoło, by się pomodlić za jego duszę, i w ten sposób oddać mu ostatnią posługę. Ciało kl. Mańki było w trumnie bez wieka, a właściwie był to sam szkielet obciągnięty skórą. Ślady głodu można było zauważyć we wszystkich członkach mizernej postaci. Mimo jednak mizernego wyglądu, jakiś niebieski spokój rozlał się na jego twarzy i ledwie dostrzegalny uśmiech zamarł na bladych ustach. Ślady cichego męczeństwa zdawały się do nas przemawiać, że w tym ciele mieszkała czysta i niewinna dusza prawdziwego oblata.

oo. Józef Maksymiuk i Czesław Kozal OMI

„Rzewna była scena religijna na miejscu, gdzie stawiano krematorium. Grupa młodzieńców: Alfons Mańka, Mieczysław Frala, Paweł Kurda i Alfons Kaczmarczyk, otacza swego duchowego Ojca Szczepana Całujka OMI. Młodzieńcy ci to klerycy ze Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Zebrali się by w święto narodzenia NMP, w dniu 8-ym września 1940 r. odnowić śluby zakonne… W tym piekle ziemskim, gdzie nienawiść, zbrodnia, okrucieństwo panują, gdzie grzech i szatan wszechwładnie dzierży berło swej władzy, ci młodzi chłopcy poświęcają rozum, wolę, ciało na wyłączną służbę Bogu, pod sztandarem Niepokalanej. Pewnie niebo zamilkło w tym momencie, kiedy rozrzewnione usta wymawiają słowa przysięgi:

„W imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, w obecności Trójcy Przenajświętszej, Błogosławionej Dziewicy Maryi, wszystkich Aniołów i Świętych oraz przed tobą Ojcze, przyrzekam, obiecuję i ślubuję: Ubóstwo, Czystość i Posłuszeństwo oraz to, że wytrwam w Zgromadzeniu… Tak mi dopomóż Bóg”.

Nowicjusz Stanisław Kowalkowski OMI

„Kl. Alfons Mańka, umarł jak żył święcie. Wycieńczony głodem, wśród bicia i strasznych męczarni, nie wypowiadając słowa skargi. Na ustach jego była nieprzerwana modlitwa. Zawsze był skupiony. Widzieliśmy go po śmierci. Był to szkielet z anielską pogodą na twarzy”.

o. Józef Pielorz OMI

„Kiedy rodzina otrzymała rzeczy Alfonsa z Markowic, znalazła tam karteczkę z napisem: ‘Będę Bogu wierny aż do śmierci! Tak, kl. Alfons Mańka pozostał Bogu wierny aż do śmierci męczeńskiej. Obok o. Józefa Cebuli, już beatyfikowanego dnia 13 czerwca 1999 r., kl. Alfons mógłby godnie być zgłoszony przez Polską Prowincję Oblatów MN, jako drugi kandydat na ołtarze”.